czwartek, 4 lipca 2013

Lea Elizabeth (1-10)



Jestem Lea Elizabeth, lecz co to tak w zasadzie znaczy dla ciebie? Podajesz mi rękę i obdzierasz się z największej przynależności – imienia. Powiesz, że robię dokładnie to samo, otóż nie ma nic bardziej mylnego. Jaką masz pewność kim tak naprawdę jestem?

Mogę ci powiedzieć, że jestem demonem, aniołem światła lun zwykła dziewczyną ze spożywczego. Każde z tych stwierdzeń byłoby jednak taki samym błędem, jestem cząstką eteryczną, niezniszczalną. Czemu? Albowiem, gdyby istniało coś takiego jak magia imienia, miałabym kamuflaż idealny między kolejnymi wymiarami. Jak motyl z wyszarpanym skrzydłem zmierzałabym wciąż do własnego światła.

Elizabeth… Jak to słodko brzmi, jednocześnie nie ma nic bardziej wytwornego jak smak tego słowa na miękkich wargach. Możesz mi to mówić bez końca. Za każdym razem widzę biały cień sunący marmurowymi uliczkami w czasach inkwizycji. I ten ogień w wirujących włosach…

Nazywasz mnie demonem? To też całkiem urocze… A teraz spójrz…

Mijają lata… Ciemne oczy otwierają się, w którymś z pustych wymiarów, a może to były tylko sekundy? Biegniesz wciąż na oślep. Nie masz pojęcia nawet, gdzie i w jakim czasie jesteś. Masz tylko jedno przeczucie, że to coś więcej niż śmierć. Czyżby piekło? Ale przecież… Panika narasta z każdym coraz bardziej ubogim oddechem, nawet instynkt staje się coraz bardziej zawodny… Własne myśli zaczynają coraz bardziej tłoczyć się i dusić świadomość. Biegniesz. Biegniesz… Mimo, iż sam nie wiesz już czego pragniesz…

Obraz znika… Czułeś to?

Widzę krople potu występujące na twoją twarz. Chcesz wiedzieć co to było?

To właśnie wieczność, w całej swej okazałości. Nie cieszysz się? Posiadasz bezmiar życia, a nadal czujesz niedosyt. Wieczność jest najgorszą karą, nie możesz jej w żaden logiczny sposób skończyć. Widzisz ja jestem jednostka wieczną. Przeraża cie wizja takiego życia. Mnie też. Nawet nie możesz sięgnąć po sztylet, bo wiesz już, ze przeniesie cię to do innego wymiaru, jeszcze piękniejszego w koszmarne sceny.

Spokojnie. Możesz już oddychać. To moja własna magia imienia… Póki go nie znasz nie odeślesz mnie w żaden z wymiarów, a ja pewnej nocy zniknę jak mglisty cień i nie będę szarpać się z bogiem w wyścigu złudzeń i pięknej nieśmiertelności…

A więc mów mi Lea Elizabeth… Słodko, ale pamiętaj, że ta tęcza pożera jasne barwy światła…

Bezwzględne drobiny szarej wody atakowały brutalnie pierwsze oznaki znużenia. Ohydna terakota w jakże pięknym liliowym kolorze wraz z plastikową zasłoną tworzyły niezwykle miłą aurę.

Odwróć się i przestań się gapić. Ciało to tylko ciało. Żadna tam szczególna atrakcja. Dwie nogi, ręce, nawet cycki takie same jak u innych. Mimo wszystko masmedia uganiają się za nim jakby było co najmniej obiektem kultu Wróć, w sumie to jest obiektem kultu. Nie oznacza to jednak, że możesz bezwstydnie gapić się na dziewczynę z sąsiedniego bloku przez małe okno łazienki. Fuj.

Zimna woda kapie i zalewa oczy. Przeklęte włosy. Może by coś z nimi w końcu zrobić? Może jednak tak drastyczne decyzje lepiej zostawić na jutro? Wszystko jedno. Myślisz idiotko, że ktoś zwróci uwagę na to jaka masz fryzurę?

Po omacku wyszukuje maszynkę i zdecydowanym ruchem przeciągam nią po nodze, kolejny przejaw masmediów? Chcą kobiety naturalnej, ale czy naturalna kobieta ma ogolone nogi i nie tylko? I weź tutaj bądź mądrą… Auć! Cienka stróżka krwi trysnęła z gładziuteńkiej łydki. No tak, mogłam się tego spodziewać.

Krew… Czujesz jej woń, prawda? Widzę podświadomie jak nagle wszystkie twoje zmysły zaczyna pracować na najwyższych obronach. Tętno przyspiesza. Cały legion drobnych myśli przebiega niczym tajfun przez pogwałcony umysł. Słyszę jak wbijasz kościste palce w brzeg mojej wypolerowanej umywalki.

Jesteś wampirem? Mówisz mi to na każdym kroku. Brednie! Myślisz, że w to uwierzę?

Ileż to dziwactw kryje się na każdej ulicy. Niby znasz człowieka latami, a tutaj okazuje się, że nagle chce on być nieśmiertelny, uważa się za anioła, zabawne, bądź coś równie absurdalnego jak ty sam. Mówisz, że jesteś ateistą, ale ile w tym prawdy skoro wierzysz w takie mistyczne bajeczki.

Podaj mi ręcznik i wyjdź.

Słyszę ciężki oddech zbliżający się coraz bliżej, a zaraz potem moja dłoń dotyka miękkiego materiału. Blade światło odbija się od wychudzonych żeber kładąc cień tuż nad pępkiem. Cóż za piękny widok… Skóra lekko naciągnięta na kości o blade szarym odcieniu. Ach, gotycko chuda, gotycko piękna. Ogarnia mnie wstręt, gdy widzę dziewczyny w pełnym rozkwicie. Biodra. Piersi.

Owinięta w ręcznik wychodzę z myślami na zimne powietrze przedpokoju.

Powiedz mi, czy jestem piękna?

Jesteś. Nie masz ciała.

Dotknij mojej dłoni i nie puszczaj. Daj sobie wmówić ile tylko zdołam.

Telewizja to kłamcy i inne pokolenia też. Widziałeś jakie modelki ci oferują, coraz więcej tych pełnych kształtów i wylewającego się seksu. Po co to? Chcesz się sprzedać? Jestem naturą. Ciii… Nic nie mów, wiem lepiej. Wyrzuć społeczeństwo. Ile tak naprawdę ci ono daje. Dobrze sam wiesz, ze tak naprawdę zabiera ci o wiele więcej. Masz już wyprany mózg?

Możesz mi przynieść plasterek? Jest w szufladzie w kuchni.

I nie zapomnij mojego piwa. Rusz się.

Zastanawia mnie czy i w jakim stopniu jestem w ogóle w stanie myśleć na trzeźwo. Cóż ponoć nawet najwięksi nie mieli czystych sumień.

Głośny syk puszki obudził momentalnie moje zmysły. Zapomniałam nawet o krwawiącej nodze. Zimny płyn szybko przedostawał się do wnętrza organizmu.

Ciągle jestem trzeźwa, ile bym w siebie nie wlała. Nonsens?

Ciągle jestem świadoma nakazów i zakazów ciążących nad każdym moim krokiem w bieżącym wymiarze istnienia. To męcząca walka z samą sobą i podświadomością istnienia i konieczności. Tylko walka o co? W ogóle widzisz w niej jakiś sens?

Hektolitry prób odurzenia, uderzenia w potylice każdego nerwu będącego w stanie przekazywać polecenia ciągle gdzieś głębiej i głębiej. Pieprzona rzeczywistość.

Zauważyłeś kulę, w której siedzimy? Ciągle biegniemy biegniemy potykamy się. Rozbity nos i dalej popełniamy ten sam błąd wstając i biegnąc przed siebie. No dobra, może to jest jakaś mantra. W sumie coś w tym jest. Ludzie są jak tresowane szczury.

Znowu mówisz, że gadam do siebie i to nie logiczne. Tylko co jest logiczne a co nie.

Choć.

Stan tutaj i otwórz okno. Co widzisz?

Zapewne noc. Pustkę i nic więcej.

Patrz dalej. Ulica. Ciemna. Samotna. Skądże! Absurd!

Pełna brudu wczorajszego dnia, patrz! Cień ostatniej chwili miłości, śmiech dziecka i rozdzierający krzyk. Wypadki, chwile, uniesienia. Ludzkie życie. Czas płynie i ustępuje rozpadającej się tożsamości.

Tylko co do tego ma świadomość?

Bez niej się udusisz, nie wiesz gdzie iść, nie wiesz co już masz za sobą. Przestań odwracać wzrok. Chcesz być świadomy. Ja tez. Odwieczna walka dobra, zła, światła i tak dalej i tak dalej.

Myślisz się. Świadomość jest najgorszym wynalazkiem ludzkości. Mówisz, że sobie przeczę. Możliwe.

Ale ile jest przyjemności, w każdej sekundzie tego co już w życiu zmarnowałeś? Nie zamieniłabym tego jednak na nic. Sprawiam sobie sama ból.

Czego ty chcesz? Daj. Wbije ci w dłoń nóż, a ty powiedz, że nie chcesz czuć jak go wbijam.

Dzisiejszej nocy nie chce jednak nawet o tym wszystkim myśleć. Co jest dobre a co nie.

Siądźmy w oknie i patrzmy na zasypiające miasto. Maleńkie światełka gasnące powoli niczym odchodzące dusze.

Wiem, miałam tej nocy nie rozmyślać o śmierci.

Mówisz, że idziesz już sapać. Przecież jesteś wampirem. Zresztą. Dobranoc.

Bose stopy gładzą szorstką ceglaną ścianę. Zimno.

Nade mną czyste niebo z tysiącami migoczących punkcików. Coraz więcej się ich zapala. Coraz więcej gaśnie ich pod moimi stopami. Gwiazdy. Latarenki. Dusze. Przemijanie. Czy tylko zmiana stanu?

Myśli monotonnie przesuwają się przez umysł, mimo iż próbuje je całkowicie od siebie odgonić. Pustka jest słodkim stanem. Brak jakich kol wiek bodźców.

Patrzę jednak tępo w te maleńkie plamki. Czy też kiedyś tak odejdę? Zauważone jedynie przez znużonego obserwatora. Całkiem przypadkiem. Przemijanie jest gorsze od śmierci. Tak samo w sobie. Po śmierci coś po tobie zostaje. Choćby kilka pożółkniętych fotografii. Przemijanie, nie ma chyba nic gorszego.

Widzę piasek na ciemnej pustyni niesiony przez wiatr. Niszczy. Odchodzi. Nawet nikt się nad jego istnieniem nie zastanawia. Czas rozsypuje go na kolejne drobiny. Coraz bardziej liche. Przemija wraz z jego upływem. Na końcu pozostaje… co tak właściwie?

Mijają godziny. Monotonne. Szare.

Zdrętwiałe z zimna stopy zaczynają dawać o sobie znać. Próbuje cicho wtulić się w ciepło pokoju. Zsuwam się z okna. Szczęk tłuczonej porcelany. Kubek z mlekiem na parapecie?

Przecierasz zaspane oczy. Widzę jak stoisz w drzwiach opierając się o odrapaną futrynę. Skąd wziąłeś się tu tak szybko?

Ostre odłamki wbijają się w wyziębnięte ciało.

Sekundy nagle urywają jakiekolwiek odruchy. Ból powoli dociera do świadomości. Ciepła dłoń? Ale skąd?

Osuwam się. Bezsilność nad koleją istnienia bierze górę.

Nie dotykaj mnie! Dlaczego nie słuchasz?

Wiem… Tym razem nie mogę krzyczeć. Nie jesteś wampirem prawda? Nie wabi cię moja krew.

Kim ja w ogóle jestem?

Nieświadomy płacz rozbija nagle struny gniewu w drobny pył. Nie mogę dłużej. Wybacz.

Wątłe ramiona targa szloch. Łzy tworzą brudne rzeki makijażu na bladoszarych policzkach. Osuwam się… Migotliwe światełko powoli się rozmazuje ustępując ciemności. Oddala się i w końcu gaśnie.

Gdzie jestem? Coś się we mnie szarpie… Poczucie dumy. Jak mogłam pokazać taką słabość! Niewybaczany występek! Nie ma nic gorszego niż ukazać swoja ograniczoność i słabość fizyczną. Opadam coraz niżej w pustce.

Zegar wybija drugą. Wokół jest tylko ciemność. Nie… Jednak nie. Coś się rozwidla, jakaś łuna w drugim krańcu pokoju. Maleńkimi krokami światło podchodzi do oszołomionych nim powiek. Drażni je… Ktoś tutaj jest… Niejasne przeczucie szybko okazuje niezaprzeczalnym się faktem. Pojedyncze krzesło jest zajęte. To ty… Ale…?

Ciii…. Nic nie mów…

Ale, ale dlaczego?

Duża dłoń zamyka moje wystraszone wargi. Strach… Jak mogę pozwalać sobie na tak prymitywne uczucia. Mam ochotę biec… Wyrwać się i ukryć w najgłębszym zakamarku historii człowieczeństwa. Aby tylko wymazać z siebie tą skazę. Tak podłe uczucia.

… co to?

Dlaczego gładzisz mnie po policzku? Dlaczego znów masz kubek ciepłego mleka?

Skąd w ogóle ta ciepła pościel? I noga mniej boli…

Nie mów… Nie! Nie możesz się o mnie troszczyć!

To ja tutaj jestem alfą!

Nie mam jednak siły… Muszę się poddać. Tylko, czy nie chciałam, by to mną choć raz ktoś się zajął. Nigdy nie chciałam tak biskich uczuć jak wdzięczność. Tylko dlaczego to jest tak dobre, tak spokojne… To przecież niemożliwe. Jestem całkiem bezbronna, a nie odczuwam już strachu.

Zjedz coś w końcu, proszę.

Próbuję ci zaprzeczyć. Nie mogę. Ciało już nie ma energii na choćby najmniejszy ruch. Masz chyba niestety rację. W jaki jednak sposób? A jeśli znowu stanę się potworem? Utracę kontrolę nad tym co już zdobyłam? Czuję pod dłonią chude biodro… Sukces.

Ostatnią resztą sił. Woli. Wyrywam się.

Spazmatycznym krokiem docieram w najdalszy kąt pokoju. Nie dotykaj!

Gdzie nagle podział się cały spokój? Czuje się jak zwierzę na polowaniu… Osaczona. Ciśnienie rośnie. Serce niemalże wychodzi przez klatkę w każdym kolejnym szarpnięciu. Chcę krzyczeć. Uciekać. …nie mogę….

Znowu zapada czarna kurtyna na zmysły. Mgła staje się coraz gęstsza. Czuję tylko jakieś ramię. Ciepło. To ty? A może to Morfeusz?

Miękki sen opadał coraz niżej. Niżej. W końcu zatrzymał się w głębi mnie.

Pustką wokół była niezwykle kusząca. Nie musieć się niczym martwić. Jednak pragnienie ucieczki było o wiele silniejsze. Umysł otumaniony słabością próbował się wyrywać i krzyczeć. Nic zupełnie nie mogłam zrobić.

Pusty pokój. Przestrzeń. Ciemno. Zimno. Bezkreśnie.

Biegnę.

Walę w wyimaginowane ściany.

Zupełnie nic… Wszelkie moje próby na nic się nie zdawały.

…..

Szmery. Słyszę choć nie wyraźnie. Jakby dźwięk skrzypiącej podłogi między kuchnią a pokojem. Nie jest też już trak ciemno. Prześwitują jakieś nikłe rozmazane plamki światła.

Światło.. Jest takie ohydne.. jasne… rażące… Po co wszyscy ludzie tak do niego ciągną? W świetle widać najlepiej każdy bród, niedoskonałość. Ludzie są naprawdę dziwni. Poza tym, za każdym światłem kryje się cień. Miękki i kuszący. W mroku nie widać nic. Jest niczym wieczność.

Nie chcę widzieć co się dzieje. Mimo to, nie mogę tak dłużej leżeć. Światło jest znakiem, że jeszcze żyje.

Otworzyłam oczy.

Pusto? Nie ma cie tutaj…

Próbuje poderwać ciało, zmusić do jakiegokolwiek ruchu. Bez skutku. Co za okropny stan…

Świadomość i jednoczesna niemoc działania. Czy tak się umiera?

Niemożliwe. Śmierć? Teraz?

Determinacja okazała się silniejsza niż osłabiona wola życia. Ucieczka była niby jak jasne światło wgłębi dalekiego rozmiaru rzeczywistości. Kości gwałtownymi ruchami przesuwały się. Odrętwiałe. Mimo głośnego protestu ze strony mózgu.

Łóżko. Podłoga.

Cholera! Że też musiałam spaść…

Próbuję wstać. Powoli prostując chwiejące się kończyny i przytrzymując się lichych mebli na przestrzeni wydającej się niezmierzoną wręcz równiną. Pozbawioną jakiegokolwiek znajomego punktu zaczepienia. Wygląda jak ocean, a ty nie potrafisz pływać. Jest głęboki. Nie ma lądu. Topisz się i wynurzasz na zmianę. Połykasz coraz więcej śmiertelnie słonej wody.

Szmery…

Nie! Nie! Tylko nie w takim momencie!

Zbierając resztkę sił biegnę w stronę odrapanych z farby wejściowych drzwi… Uderzając łydkami co raz o jakieś stosy książek i przedmiotów. Potykam się o próg.

Już bez podnoszenia wzorku wiem, że stoisz nade mną jak wygłodniałe zwierze. Panika.

Wyciągasz rękę.

Cofnij ją!

Poobgryzane częściowo paznokcie wbijają się w twoja dłoń. Raz za razem. Furia.

Pustka. Ciemność. Światło. Jakieś nagłe hałasy. Starasz się do mnie dotrzeć.

Barykaduję jednak wszystkie możliwe drzwi do umysłu.

Instynkt bierze górę. Widzisz coś co przestaje powoli być człowiekiem. Żądza mordu pomieszana z wszechogarniającym strachem paraliżującym jakiekolwiek zabłąkane myśli logiki.

Odpuszczasz i pozwalasz siedzieć w kącie tuz pod płaszczami. Z rozbitym ramieniem.

Co się z nią stało?

Załamujesz głowę na twardym stole i patrzysz w swój świat.

Nic nie rozumiesz. To nic. Ja też nie.

Chyba więc wszystko w porządku. Nie ma tutaj potrzeby niczego rozumieć. Choć może jednak mimo wszystko wiem co robię.

Ale Ciii…

Nie dowiesz się. Nie teraz.

Czuję, że przestaje być człowiekiem, hmm w sumie nie mogę przestać nim być ze względu na gatunek. Tracę humanitaryzm? Być może. Egoistka i tak byłam od zawsze.

Są jednak tacy, którzy robią o wiele gorsze rzeczy. Dopuszczają się prawdziwych zbrodni.

Nie robię przecież ci krzywdy. Ani tobie ani sąsiadowi z dołu. Niszczę siebie. Czy nawet na tyle nie mam prawa?

Coraz bardziej monotoniczny świat podporządkowany pod molocha społecznego. No bo czym jest to społeczeństwo? Ogólnym wizerunkiem kogoś, komu to jest całkowicie na rękę. Kogoś, kto chce wyprać indywidualizm i wszystkich wsadzić do jednego szeregu swoich marionetek.

Tylko czy nie było tak zawsze? Nagle ludzie stali się bardziej świadomi tego co z nimi robią. Tylko i tak są bezsilni. Nie dlatego, że nie mogą nic z tym zrobić tylko dlatego, że nie chcą. Jest im tak z natury rzeczy wygodniej. Po co przesilać swoje znikome mózgi.

Spoglądam spod opadającej grzywki na twój cień rysu jacy się w ostrym świetle migotliwej żarówki.

Pobawimy się? Kto zostanie czyja marionetką?

Mam ochotę sprawdzić ile jesteś w stanie wytrzymać.

Minuta.

Godzina.

Patrzę ciągle uparcie w twoje oczy. Widzisz? Nie ruszam się.

Masz mnie za pewne już za wariatkę. Trudno.

Tylko, czy nie lepiej jest chwilkę po udawać? Kiedy jednak kończy się gra?

Jednak czy całe życie nie jest swojego rodzaju grą? Cała ta reinkarnacja na przykład jest jak pokonywanie kolejnych poziomów do dość średnio określonego celu. Znów ta wieczność istnienia.

Dla mnie życie to lina zawieszona wysoko ponad głowami zachwyconych widzów. Możesz przejść ja na trzęsących nogach, dożyć późnej starości. Albo też biec wykonując akrobacje spaść. Spaść w pięknym stylu. Kto nie łapie spektakularnych chwil ten tak naprawdę nie umiera.

Niedługo świt.

Brzask wszelkiej nadziei.

Patrząc na ostatnie dni mogę się w sumie zastanowić nad tym co wyprawiam… Tylko czy to tak istotne? Zastanawiający jest jednak fakt, iż nagle przejąłeś się moim istnieniem. Akurat w tedy, kiedy najmniej tego chciałam. Cóż za absurdalna zbieżność.

Wstaję. Widzę, że już zasypiasz na podpartym łokciu.

Szukam maleńkiego pudełka zapałek na kuchennych szafkach. Nigdzie go nie ma. Trudno. Drżąca dłonią odpalam papierosa od płomienia kuchenki gazowej. Jaki on piękny… Tak mały a może puścić z dymem cały ten maleńki światek wokół mnie.

Wciągając dym do płuc wsuwam w korytarzu trampki na bose stopy. Chyba nie jest na nie jeszcze zbyt zimno. Nawet jeśli trudno, pora już wyjść.

Spij słodko.

Miękko zatrzaskuje za sobą drzwi.

Klatka schodowa jest długa i ciemna. Poza tym obskurna. Wszędzie jakieś malowidła znudzonych egzystencją dzieciaków i odpryskująca lamperia niczym źle nałożony lakier na paznokcie.

Nareszcie zimne powietrze miesza się z dymem. Wsuwając się wgląd niczym kojący opatrunek.

Niedługo spadnie pierwszy śnieg. Czuję to. Trawa już dawno okryta jest szronem na nędznym pasemku zieleni przed szarym blokowiskiem.

Idę szybko, mimo, że nie jestem jak myślę jeszcze spóźniona.

Mogłam jednak wziąć bluzę. Nagie mamiona szczypią ostre podmuchy jesiennego wiatru.

Cholera.

Myślenie w tej kwestii wyszło mi na bakier. Trudno.

Muszę iść póki jestem w stanie. Zmarznięta trawa chrzęści pod gumowymi podeszwami. Iskrzy się w pomarańczowym smętnym światłem latarni, które powoli już dogasają.

Większość już czekała. Słychać przytłumione głosy owiane monotonnym dźwiękiem wydobywającym się ze starego odtwarzacza kaset. Pamiętał zapewne zamierzchłe czasy. Betonowe schody prowadziły drogą pełną gruzy w dół, do piwnicy. Do małego jasnego punktu w cały zalanym nocą mieście. Kilka świec tliło się po kątach. Wszędzie jakieś skrzynie dziwne twory służące za dość prowizoryczne meble. Wszystko było tutaj brudne. Brudne społecznie. Wyprane z jakiejkolwiek jeszcze wartość moralnej. W niczym jednak to nie przeszkadzało.

Jesteśmy tu razem.

Bracia i siostry. Wszyscy na drodze ku temu samemu.

Karmimy się muzyką. Dogasającym dniem.

Adam przyniósł jakąś księgę. Dość dziwna. Nawet ja muszę to przyznać. Zapakowana w szary papier, taki jaki pamiętam z przedszkola z pachnących bułek w tornistrze. Traktuje ją jak jakiś dar z nieba.

Zawsze uważałam go za dość dziwnego. Wolę dzisiaj siedzieć w odległym koncie i napawać się wszystkim z boku ze swoim papierosem. Znowu czuję, że słabnę.

Coś czytają. A to ta książka. Pewnie znowu jakaś bajeczka o wampirach.

„In nomine Dei nostri Satanas Luciferi excelsi!...”

Nie to jednak brzmi jakoś dziwnie. Bardziej duchowo. Czytają dalej. To jednak drażni moje uszy. Już wiem co to jest. Co to za księga.

Nie dam się wciągnąć w żadną religijną matnię.

Podnoszę się. Chcę już wyjść.

Słyszę krzyki.

Ej! Gdzie idziesz?!

Muszę biec….

Schody okazują się fatalna przeszkodą. Nogi ledwo chcę po nich stąpać. Wiem, jednak, ze to nie zabawa tym jednym razem.

Czuję to w tych fanatycznych głosach.

1 komentarz:

  1. wszystko super...blog b.fajny;) tyle że na strefie gotyku są praktycznie tylko reklamy alo tego bloga , albo wasze zdj, albo zdj waszych rzeczy... bezsensu .. powinno być wicej o sztuce,muzyce,stylu i festiwalach...
    mam nadzieje ze to zmienicie, bo to juz długo trwa.. i jak bedzie tak dalej z mojej strony bedzie dislike .

    OdpowiedzUsuń